Daleka jestem od osądzania ludzkich słabości, ale po tym co przeszłam, wiem, że mam prawo napisać to co napiszę. Jeszcze kilka tygodni temu, życie było dla mnie czarną dziurą, dotarłam do do kresu wytrzymałości i poważnie myślałam o tym, żeby się zabić.
Z perspektywy dzisiejszego pięknego, grudniowego poranka wydaje mi się to jakimś mglistym dalekim koszmarem.
Mój chłopak był moją pierwszą szaloną miłością. Zawsze byłam pełna życia i miałam mnóstwo znajomych, kilku naprawdę wiernych przyjaciół za których dałabym sobie uciąć rękę. Z facetami sytuacja wyglądała zawsze dziwnie, bo pomimo, że w głębi duszy jestem dość nieśmiała, to w jakiś, przewrotny i niezrozumiały sposób, robię na nich piorunujące wrażenie, co jest może miłe, ale dość męczące. Ale kiedy zobaczyłam mojego chłopaka pierwszy raz, to ja straciłam oddech i trzęsły mi się ręce. Potem kiedy już byliśmy razem, powiedział, że nawet nie marzył, że zwrócę na niego uwagę.
Byliśmy jak bliźnięta syjamskie. Mieliśmy szalone życie, robiliśmy różne wariackie rzeczy.
Wracaliśmy z koncertów nad ranem i zjadaliśmy pudełko lodów na śniadanie i szliśmy rano na wykłady albo do pracy. Było dobrze, choć nie mieliśmy wiele. Był wtedy wrażliwym, cholernie zdolnym facetem. Miał dwa rewelacyjne zespoły, mnóstwo grań w klubach, koncerty na wielkich scenach. Alkohol nigdy nie był problemem. Było dobre wino ze znajomymi, czasem szalony męski wieczór i kacoporanek, ale to wszystko.
Był czas na góry, na wyprawy rowerowe, basen, czasem jechaliśmy za miasto, żeby sobie najzwyczajniej poleżeć na trawie.
Aż nadszedł krytyczny moment, jeden z muzyków wyjechał za granicę ze swoją dziewczyną w poszukiwaniu lepszego bytu. Na jego miejsce pojawił się taki wyluzowany, dość cyniczny chłopak. Początkowo, zachowywał pozory, był punktualny, starał się. Potem powoli wokół zespołu zaczęli krążyć dziwni ludzie, którzy potrafili wyjść w środku koncertu i ciągle "coś ogarniali". Próby przestały być konstruktywne, następny muzyk, fajny basista dał nogę i nawet usiłował mi dać coś do zrozumienia, ale jeszcze wtedy nie widziałam problemu.
Mój mężczyzna powoli tracił grunt pod nogami. Po jakimś czasie, zespół od świetnego rockowo-bluesowego bandu, grawitował w kierunku rozmemłanej rasta kapeli, artystycznie cofał się w rozwoju. Coraz częściej zamiast po koncercie, szybko zwinąć sprzęt i zabawić się na mieście ze znajomymi, towarzystwo z całym mnóstwem dredziarskich satelitów, gniło do rana w knajpie, jarając po kątach. A następnego dnia do zwożenia sprzętu zostawaliśmy sami we dwójkę.
Mój ukochany zaczynał powoli zamieniać się pana Hyde.
Początkowo odmawiał, potem brał macha ukradkiem, a w końcowej fazie jarał ze wszystkimi. Powoli życie artysty stało się życiem jaracza. Z zespołu uciekli ostatni normalni ludzie, którzy mieli dosyć grania za piwo...
Powoli też przestałam uczestniczyć w tych imprezach nigdy nie paliłam, nawet fajek, moja rola zaczęła ograniczać się do roli wiecznego kierowcy- samarytanki, która zawsze uratuje z opresji naćpane towarzystwo i rozwiezie po mieście.
Zaczęły się zmiany w psychice, z mojego faceta wykluwał się obcy.
Bardzo potrzebowałam wsparcia, miałam ciężkie egzaminy- w międzyczasie pracując z pacjentami. Potrzebowałam miłości i opieki, ale zaczynało jej brakować.
Obcy wracał do domu coraz później, skruszony, upalony, przepraszał, przytulał a kiedy wychodził z niego choć na chwilę mój jedyny i kochany, płakaliśmy razem i nie mogłam mu nie wybaczyć...
Było mi coraz ciężej i samotniej. Wszystkie sprawy przyziemne, które zawsze robiliśmy razem spadły na mnie. Nie było już miejsca na spacer, siły na basen, czasu na wyjazd w góry. Nie mogłam już polegać na moim ukochanym, czasem po pracy wpadał gdzieś na chwilę, bo kolega "coś ogarnął"- wsiąkał a jego telefon nie odpowiadał do rana.
Jechałam szukać go po knajpach i dziurach szumnie nazywanych klubami. Wyciągałam go z tych dziur i reanimowałam, żeby nie stracił pracy i całkiem sensu życia... Wciągałam pod prysznic, wywlekałam, poiłam herbatką robiłam kanapeczki i pilnowałam, żeby nie zasnął jedząc i się nie udusił. Kilka razy obleciał go strach: kiedy kolega dostał wyrok w zawiasach, kiedy innemu wybili zęby jak wracał ujarany nocą. Wtedy przysięgał, że zerwie kontakty, przez dwa dni nie odbierał telefonów od znajomych jednak stawał się agresywny i poirytowany, po czym pod koniec tygodnia kończyło się dwudniową imprezą i zgonem.
Nie zauważyłam, kiedy przestałam istnieć. Byłam tak pełna bólu i smutku... Ale zawsze może być gorzej, o czym się przekonałam.
Zaczęły się psychozy i paranoje. Obcy przejął nad nim całkowitą kontrolę.
Zaczęłam, być winna wszystkiemu: temu że pali, "bo pali dlatego, że mu nie pozwalam, bo gdybym mu pozwalała to by nie pałił, a już napewno nie tyle". Że się czepiam, że to ja sztucznie stwarzam problem, przecież wszyscy palą i zachowuję się jak nienormalna.
Dni wolne, święta kiedy najtwardsi nawet ćpacze, wyjeżdżali do domu, były jedną męką. Obsesyjnie obdzwaniał znajomych, a kiedy okazywało się, że nikogo nie ma miejscu, chodził nabuzowany albo popadał w letarg z głową pod kołdrą i robił takie schizy, że bałam się, że zwariuje.
Serce mi pękało, żyłam w takim stresie, nie myśląc o sobie, wszystko podporządkowane było jego humorom.
Co najstraszniejsze, obcy odebrał mojemu ukochanemu całą radość życia, żywcem go zżerał. Nic go już normalnie nie cieszyło. Ani film, ani muzyka, ani wiosna, ani zima, bez wspomagania thc, wszystko wydawało mu się szare, nudne i mdłe.
Było już bardzo źle, fazy maniakalno-depresyjne. Chroniczne zmęczenie, kiedy po ciągach imprezowania, musiał wcześnie rano wstać, żeby odprowadzić samochód, który zostawił gdzieś pod knajpą a potem gnać nieprzygotowany do pracy, zabijając zapach alkoholu i trawy gumą do żucia.
Na zewnątrz, nikt jakby nic nie widział, bo tak bardzo oddaliliśmy się od innych normalnych ludzi, że byłam już prawie pewna, że wszyscy wokół palą, tylko ja zwariowałam. Byłam klasycznie współuzależniona. Stałam się tłem, duchem bez własnych uczuć i pragnień.
Mięsięce takiego życia zrobiły ze mnie zombie. Nauczyłam się być niewidzialna i nie drażnić, nie prowokować coraz częstszych awantur.
Akurat kilku kolegów jaraczy wynajęło mieszkanie. W takim prostym schemacie, na dole bar w którym pracowali, na piętrze diler, a wyżej ich królestwo niebieskie.
Po kilku zlewających się w ciąg imprezach, mój jedyny i ukochany stwierdził, że tam mu będzie lepiej, bo on bardzo mnie kocha, ale wspaniałomyślnie, uwolni mnie od siebie przecież i tak jest już nikim i tak będzie lepiej dla mnie, bo on już nie chce tak żyć, chce być wolny i móc robić to co lubi czyli palić.
Ogłuszył mnie tym zupełnie. Pomyślałam, że chcę umrzeć i poczułam ulgę, że skończy się ten okropny ból.
Jak automat tego dnia zdałam ostatni egzamin, byłam w pracy.
Wieczorem kupiłam butelkę wina i poszłam na most. Taki nad wielką rzeką w wielkim mieście. Zawsze bardzo bałam sie takiej strasznej ciemnej wody i braku powietrza, ale było mi wszystko jedno.
Myślałam o tym, że w tej chwili on siedzi z kolegami i mają te okropne wykrzywione głupawką twarze i puste oczy i że moja miłość już nic nie znaczy.
Po drodze zadzwonił telefon, przez malutką chwilę miałam nadzieję, że to on...
Dzwonił kolega z którym tego popołudnia pracowałam i zapytał co robię. Powiedziałam, że idę z butelką wina i że zamierzam ją wypić na moscie ale nie mam korkociągu i jest mi zimno. Musiało w moim głosie być coś bardzo dziwnego, bo dziesięć minut później podjechał tam samochodem, żeby sprawdzić co jest grane.
Wielki Misiek kajakarz, z łapskami jak grabie mnie uratował. Czego taka piękna dziewczyna szuka w nocy na moście? Coś we mnie trzasnęło, wszystkie te uczucia stłamszone przez tyle miesięcy, tyle bólu i upokorzeń, cała ta beznadzieja, wyrzuciłam to z siebie, siedząc w samochodzie jak w łodzi ratunkowej. Michu tak mocno mnie trzymał za rękę, że prawie miażdżył mi palce, ale potrzebawałam takiego bólu...
Powiedział, że muszę odzyskać perspektywę. Pojechaliśmy tam , a kiedy wchodziłam po schodach czułam coraz wyraźniejszy zapach zielska.
Wyglądało to tak, jak sobie wyobrażałam: kupa upalonych kolesi, mętne oczy, jakiś dub z głośnika i ten bełkot... Absolutnie skoncentrowani na sobie, mający gdzieś wszystko poza tym pokojem. Z Miśkiem za plecami czułam się zupełnie inaczej... Mój facet był lekko zbity z tropu, myślał, że po niego przyjechałam, cieszył się jakby nic się nie stało.
Jednak ja byłam już kimś innym. Wyszłam stamtąd bez niego. Michu odwiózł mnie do domu, kiedy usiedliśmy tak normalnie, z lampką wina, zdałam sobie sprawę, że straciłam rok życia i jak strasznie potrzebowałam normalności i spokoju. Rozmawialiśmy całą noc, słuchaliśmy muzyki, Misiek okazał się prawdziwym mężczyzną, nie zostawił mnie samej. Nad ranem zazgrzytał klucz w zamku, mojego chłopaka przygnał niepokój. Poczuł, że żarty się skończyły i nie ma powrotu. Wpadł w panikę, kiedy zobaczył mnie z innym facetem. To mu się w głowie nie mieściło, myślał zawsze, że ma mnie w pakiecie. Ale tak nie jest.
Mija kilka tygodni. Wychodzę rano z domu. Nie tłumaczę się z niczego, kiedy wracam. Odzyskuję powoli radość życia.
Chodzę z Michem na łyżwy, cieszę się tym jak dziecko. Odwiedzam znajomych, spędzamy czas mieście. W ten weekend skaczemy w górki. Czuję się coraz silniejsza, jakbym wychodziła z ciężkiej choroby. Nabieram blasku.
Mój facet nie wyprowadził się, wyrzucił telefon, wychodzi tylko do pracy, chce wszystko naprawić, nie moze zrozumieć co się właściwie stało. Czeka aż wrócę, ale ja już jestem daleko i w innej rzeczywistości. On poznaje teraz ból, który tak długo mi zadawał.
Przysięga, że zrobi wszystko, ale takich przysiąg były już setki i to już nic dla mnie nie znaczy.
Nie wiem, co będzie z nami. Tak długo nas zabijał, że w końcu chyba mu się udało.
Kiedy czytam wasze wpisy, poraża mnie jedno. Egoizm. To jest jakaś nieodwracalna zmiana w psychice. Jesteście tak skoncentrowani na najdrobniejszych detalach swojego nastroju, że wszystko was omija, macie gdzieś innych.
Zróbcie coś dla ludzi, którzy was kochają, póki was jeszcze kochają.
Gdybym miała cały dzień zastanawiać się, ile razy kichnęłam, "popijałam meliskę", potem trochę się położyłam, potem trochę pooglądałam, potem trochę się powierciłam w łożeczku, kim bym była? A tak brzmi większość tutejszych wywodów.
Żadnej empatii, nawet wasze żale nad bliskimi, to raczej myślenie: było MI tak dobrze i SOBIE to spieprzyłem.
W tej sytuacji powrót do ćpania jest tylko kwestią czasu.
Może wolontariat w hospicjum, ale taki od rana do wieczora, żeby ego wróciło na swoje miejsce?
A do wszystkich dziewczyn...
Jeżeli chcecie marnować życie, to jaracz jest wprost idealny. Wyssie z Was calą krew
bez żadnego poczucia winy, bo zielskiem nikt nie wygrywa.
Zielsko jest wszędzie, prawie jak wóda, tylko, niestety, ma lepszą prasę. |